sobota, 20 marca 2010

kogo do życia miał przywrócić Andrew Pash?


swego ojca?

Tak myślałem w 1998 roku oraz w momencie składu książki czyli we wrześniu 2009 roku.
Jednak teraz wiem, że miejsce na barce było szykowane dla kogoś innego.

Hipoteza, że Andrew Pash mieszkał na tej barce jest prawdziwa. W trakcie zbierania materiałów natrafiłem na listę rzeczy, które do wykonania postawił sobie Pash. Oprócz osuszania dna barki i naprawy dachu jest także: nowe łóżko, bandaże, cewniki i wiele innych rzeczy szpitalnych. Snake uważa, że wszystko to ma związek z wizytą lekarzy w willi po samobójstwie i przetransportowaniu tych instrumentów poza dom Banary'ego.
Tak uważa Snake, ja jednak poszedł bym krok dalej. Na barce Snake znajduje i opisuje jedno z pomieszczeń, które było wyszykowane i uzbrojone w "medyczne instrumenty",i choć Snake interpretuje to w sobie oszczędny sposób, że są to pozostałości po ojcu, ja jednak w to mocno wątpię, i przypuszczam, że Pash szykował się na przewiezienie swego ojca Bobera Banary'ego na barkę.
Dlaczego stawiam taką hipotezę: otóż nie bez powodu ostatni akapit książki dotyczy właśnie poszukiwania Banary'ego. Woodward'owie wyprowadzają się. Przy wyjeździe z miasta zatrzymuje ich policja. Kto ich zatrzymuje: North i o co pyta przestraszonego Maxa? Właśnie o nic innego tylko o to, gdzie przebywa Bober Banary. Zaskoczony ojciec Kas Woodward odpowiada, że Banary leży w szpitalu i policja dokładnie wie w którym, jednak North dodaje: "Pana syn wie, o co pytam".


Jednak dzisiaj mam podejrzenia, że miejsce na barce nie było ani dla Pash’a ani dla jego ojca Bobera Banarego. Był jeszcze ktoś trzeci. Wiem już, że mógł to być ktoś, kogo postać umieściłem w pierwszej części całej powieści, czyli w „Ferro Voo Geo”. Nie wiem jak to zrobił i jak tam trafił. Już ramy fantazji dawno zostały przeze mnie ostro podkreślone. Jednak ten człowiek, ta postać jest szaleństwem podwójnym.
„Ferro Voo Geo” wersja redakcyjna, rozdział 1, fragment. Strony 1 - 6

„Wieczór nad Londynem przychodził teraz wyjątkowo wcześnie. Grudniowy koniec dnia rozpalał gazowe lampy tuż po piętnastej. Szklane oprawy ocieplały się w ciągu kilku minut i lądujące płatki w mgnieniu oka zamieniały się w krople, mknąc kilka sekund aż do zastygnięcia. Dziewiętnasto wieczny mróz kneblował uliczne krany i wekował płytkie studnie, nad którymi pochylały się metolowo drewniane żurawie. Obandażowani w futra mieszkańcy, snuli się z wiadrami ulicą Bridge Avenu aż do kanału Tamizy. Tępy stukot łomów, uderzających w gruby przybrzeżny lód, naprowadzał tych, którzy błądzili we wszechobecnej śnieżycy. Z trudem trafiali do przerębli, nabierali do pełna wody i ślizgając się, parli do brzegu, by w sobotni wieczór, szykować się do wigilii Bożego Narodzenia.
Wysoki mężczyzna po czterdziestce poślizgnął się na tafli i ledwo utrzymał równowagę. Przytrzymał się ręką, po czym chwycił obydwa wiadra i pojedynczo zanurzył w otworze. Woda z kawałkami lodu wleciała do środka.
- Nie da pan rady panie Thomas – krzyknął męski głos w jego kierunku.
- A to pan – Thomas postawił wiadra i podnosząc z uprzejmości czapkę, próbował coś dojrzeć poprzez sypiący śnieg. Przechylał głowę w obie strony, obejrzał się, ale nie dostrzegł nikogo. Chwycił wodę i ruszył w stronę brzegu. Kiedy minął kamienne podpory i twardo stanął na brzegu, postawił ciężary i prostował plecy. Po kilku minutach ruszył w drogę i przy Bridge Avenu był po kwadransie. Jedno wiadro postawił przy bibliotecznej oficynie, wyciągnął klucze, i otworzywszy drzwi wstawił do środka. Drugie doniósł dwie bramy dalej, mijając przygrabioną, starą kobietę, która okryta chustą, zamiatała chodnik.
- Nie widziałem cię wczoraj moja droga pani Stephany – zagadnął do babiny, przyglądając się jej niezgrabnym ruchom – Już miałem wejść i sprawdzić, czy aby jesteś w pełni sił.
- Jestem, a jakże inaczej – odwróciła się do niego i na krótko spojrzała w jego oczy, po czym rozglądnęła się wokoło, sprawdzając czy są sami. Odstawiła miotłę, opierając o ścianę, i kiwnęła na Thomasa, który nachylił się do niej, nadstawiając ucho.
- Mój ty Hardy Thomasie – znów się rozejrzała, łupiąc oczami na wszystkie strony – Wczoraj nie wychodziłam z domu, bo znów od fryzjera kogoś wynosili – i zamilkła natychmiast. Hardy uśmiechnął się pod nosem, otrzepał z ramion śnieg i wrócił do drzwi swej niedużej księgarni.
- Pan się śmiej i śmiej. Lekceważysz moje znaki i nie ufasz moim zmysłom… śmiej się śmiej – zaczęła głośno, a skończyła prawie szeptem – Ciągle… każdego dnia po sprzątaniu, jakiś człowiek, a może duch, przychodzi tam, do środka za wjazd. Gdzie stoją śmietniki. Długo w nich grzebie i wybiera… grzebie i przebiera… - i przeżegnała się – Niech tylko Pan mnie nie opuszcza, bo drogę odnaleźć na ziemi tej nie sposób i raz zagubionym, błądzić będę po kres dni a może i dalej.
Hardy podszedł do niej i chwycił miotłę, uniemożliwiając jej ruch. Drugą ręką chwycił jej dłoń i przystawił do ust.
- Jesteś taka niespokojna i podejrzliwa – prawie szeptał – Nie możesz uwierzyć, że tylu biedaków łasi się w tej dzielnicy i przylegają ja muchy do miodu, tak i ich przyciąga śmietnik i różne odpady. Chcą przeżyć, bo czasy nie łatwe.
Kobieta parsknęła ze złości, odskakując dwa kroki. Wpatrywała się chwilę, nie wykonując żadnego ruchu. W końcu powiedziała:
- I co? Jeden i ten sam? I tylko włosy wybiera i jakieś tam rysunki wciąż robi? Co pan będzie z mej siwej głowy piekło robił – podniosła znów głos – A wczoraj to najpierw stał ów człowiek, a to duch może, powiadam – rozejrzała się – I stał przed szybą długo, po czym rysunki jakieś czynił, bom widziała dokładnie. I skończył dopiero, kiedy tę malutką Miki, matka do domu nie zawołała.
- Stephany. Proszę.
- Daj boże zdrowie wszystkim którzy życia innego szukają – syknęła podnosząc oczy ku górze – Ale nie słucha mnie pan, bo to nie jest ani żebrak jakich setki, bo to nie jest żaden uliczny złodziej, bo nie trudni się kradzeniem. I jak ta mała odeszła, wie pan która, ta spod siedemnastki, długie…
- Wiem, długie blond włosy – powiedział z nią.
- No właśnie, pan tez to widział, a nie chce się pan przyznać! – huknęła na niego.
- Ja tylko potwierdzam, że znam malutką Miki – Hardy Thomas masował zziębnięte dłonie.
- Jasne. Na pewno pan widział, jak tamten czekał aż fryzjer zamknie swój zakład. I jak tylko ten jego uczeń wyniósł do śmieci włosy i resztki innych resztek, kto się zjawił? No kto? – czekała aż Hardy spojrzy w jej stronę – Wtedy zjawił się znów ten rysownik z diabelskiego ducha i co zrobił. Zaczął grzebać w tamtych śmieciach. I co Stephany zobaczyła? I do tego zapamiętała wszystko siwa jej głowa? No? – zbliżyła się do niego bardziej – Ten człowiek wziął tylko kępek długich blond włosów malutkiej, przepięknej dziewczynki – obniżyła głos – Zawsze moja matka, świętej już mocno pamięci, że czarty do piękna się schodzą, bo same jak poczwary wyglądają, dlatego piękność każda ich przyciąga… i lgnął jak te ćmy do świece mojej co na oknie stoi.
- Stephany. Święta idą. Radować się trzeba. Łaskaw jestem codziennie wysłuchiwać twych spostrzeżeń, ale nie wiem, czy widzieć możesz to wszystko, skoro ja cały czas siedzę w swym bibliotecznym saloniku i wejrzenie mam na to, co się dzieje wkoło i żadnego człeka, a tym bardziej węszącego draba, nie widziałem – to mówiąc, nie czekając na jej reakcję, otworzył drzwi, przesunął wiaderko z wodą w głąb i wszedł do środka. Ściągnął czapkę i otrzepał resztki stopniałego śniegu. Rozdziewał gruby, czarny płaszcz, który sięgał mu za kolana. Kiedy rozpiął ostatni guzik, w drzwiach stanęła Stephany:
- Te święta znów samotne? – spytała zmienionym, spokojnym i współczującym głosem, a kiedy w odpowiedzi zobaczyła tylko przeczące kiwnięcie, opuściła głowę i zaczęła ruszać miotła wokół najbliższej latarni.
- Nie mam żadnych wieści od niego, może akurat w tym roku wróci – powiedział bibliotekarz, zbliżywszy się do zamiatającej babiny.
- Nie oszczędzał nas ten pański rok 1856 panie Thomas – odezwała się, próbując nadziać dół miotły na kij.
- Już mówiliśmy sobie po imieniu Stephany – odezwał się Thomas męskim, niskim głosem. Podszedł do kobiety, która pozwoliła wyrwać sobie narzędzie pracy i spokojnie czekała, aż miotła zostanie naprawiona.
- To nie był zły rok Stephany – zaczął znów Hardy, i uśmiechał się do siebie, jakby sam chciał się rozweselić – Powiedziałbym, że to rok cudów. Już na dobre udoskonalono maszynę parową. Niedługo blisko nas będzie kolej. Pewnie tylko patrzeć, jak będziemy podróżować po całym świecie i odnajdywać będziemy nowe kontynenty.
- Ano patrzeć – przeciągnęła babina – Ano patrzeć. Będę podróżować od bazaru do bazaru…a potem z powrotem do domu… a odnajdywać to będę pewnie ziemniaki, które ciągle mi wypadają przez tę cholerną dziurę w torbie – i jakby wydobyła z siebie śmiech – Pana brat… brat…
- Sean – podpowiedział Thomas.
- No właśnie. Sean. On to więcej życia poza domem. To można nazwać podróżowaniem. A właśnie – zatrzymała się – przecież nie tak dawno pan mówił, że na te święta to już na pewno wróci? Czyż myli się moja siwa głowa?
Hardy podszedł do niej i podnosząc drewniane wiaderko z piaskiem, przeniósł je dwie bramy dalej, w stronę zamarzniętej fontanny. Rzucił kilka szczypt piasku, zawrócił i stanął koło babci.
- Nie myli się… twoja siła głowa – odparł starając się uśmiechnąć – To będą trzecie jak widzę, samotne święta bez Sean’a – poprawił czapkę, która naderwana w okolicach uszu, odsłaniała mu szyję, na którą wlatywały duże płaty śniegu. Stephany wyprostowała się, pomagając sobie ręką, której dłoń wbiła w bok powyżej bioder i naciskając, przechylała do tyłu plecy. Kuśtykała w strone bramy, po czym odwróciła się i powiedziała:
- Czas na moje stare kości. Sama bym dokończyła, ale sam widzisz, że kości kłaśc już się chcą, a muszę je szanować, by jutro wstać chciały – dodała i kiwnęła miotłą, opierając ja o ścianę. Hardy pokiwał jej, ściągając z głowy czapkę. Chwycił narzędzie i zamiatał aż po chodnik do małej uliczki, za którą zaczynała się kamienica fryzjera. Odgarnął resztkę śniegu nogą i wyprostował się wdychając głęboko powietrze. Nagle usłyszał stukot. Po przeciwnej stronie, tuż za drewnianym niekompletnym ogrodzeniem, wśród kilku beczek na śmieci zobaczył chłopaka. Miał na sobie biały fartuch i jak na tę porę nocy, był mocno roznegliżowany. W rękach trzymał dwa kubły, z których po kolei opróżniał zawartość. Kiedy skończył, wrócił tylnymi drzwiami do warsztatu fryzjera.
Hardy pokręcił lekko głową, uśmiechając się pod nosem. Chciał chwycić leżącą na śniegu miotłę, ale zobaczył luźne sznurówki i jednego z butów. Schylił się, klęknął na kolano i kiedy kończył wiązać, usłyszał głos. Podniósł się, spojrzał w stronę śmietnika, ale niczego nie dostrzegł. Wrócił do domu, chowając narzędzia do schowka pod wystawową szybą, na której wystawionych było kilka książek.
Zagasił przednią lampę, zdmuchując tlący się lont, kiedy przed drzwiami zatrzymała się dorożka. Przyglądał się chwilę, próbując coś dojrzeć w ciemności, którą tylko rozniecały płatki śniegu. Drzwiczki otworzyły się i po chwili stanął w nich barczysty, młody mężczyzna, z dużym kręconym wąsem.
- Sean – krzyknął Hardy – Sean. W końcu! – i rzucił się do drzwi. Odblokował zasuwę i wybiegł, wpadając wprost w ramiona brata – Ale żem się postarzał przez te twoje podróże.
Sean przytulił się do Hardego i trzymał w uściku dobrą minutę.
- Już rozumiem, dobra, przyjmuję przeprosiny – ledwo wystękał, i przyglądając się Sean’owi powiedział – Jak się masz?
- Jestem cały. Jak widzisz… w jednym kawałku – rzekł wpatrując się w starszego brata – Ale ty widzę, że masz się coraz lepiej mój Hardy. Nie żałujesz sobie jedzenia jak widzę – i to mówiąc przyglądał się suchej sylwetce Thomasa.
- Nic się nie zmieniłeś. To znowu ty. Gdyby kiedyś ktoś cię podmienił, to pewnie bym cię rozpoznał tylko po tym gorzkim dowcipie – i kończąc odwrócił się do środka szoferki – Jesteś sam?
- Ano i sam. Tylko woźnica Charles’sa się śpieszy, więc dźwignij ze mną toboły i już będziemy się sobą cieszyć.
Starszy Thomas sięgnął z woźnicą duży kufer, który obwiązany niedbale sznurkami, przechylał się groźnie na prawą stronę.
- Ja to wezmę sam – powiedział Hardy, kiwając głową by Sean odebrał skórzaną, czarną lekarską torbę, ze złotymi rączkami. Wystawili resztę tobołków, map i bambusowych tyczek i pożegnali się z dorożkarzem. Wnieśli dobytek do domu i legli zmęczeni na kanapach.
- Ojej – powiedział dziecinnie Hardy – Co to takiego? – wskazał na kilogramy kolorowych korali, które dojrzał w jednej z walizek. Sean wstał i wyciągnął jedną z nich. Pokaźnych rozmiarów bransoleta z trudem mieściła się na jego nadgarstku. – No jasne, to z pewnością dla Celisty – powiedział Hardy i od razu zamilkł, jakby chciał ugryźć się w język. Sean spojrzał na niego badawczym wzrokiem.
- Myślałem, że to już przeszłość – powiedział ściągając buty i długimi kopnięciami kierując je w kąt przy wejściu. Stary Thomas patrzył na poczynania brata i z politowaniem kręcił głową.
- A ja myślałem, że te twoje nawyki to przeszłość – odparł potępiającym tonem.
Nagle Sean poderwał się. podszedł do kominka i spojrzał w ogień. Zrzucił nerwowo grube futro, nie czekając na rozpinające się powoli guziki. A na koniec jednym ruchem rozdarł na obie strony długi surdut, z którego srebrne zaczepy strzelały jak pociski.
- Co robisz? – Hardy podniósł się z pozycji leżącej – Nie musisz się tak denerwować. Żal mi tylko, bo ładne masz te buty, a i ściany odświeżałem przed zimą.
Sean niespokojnie chodził po salonie. Wszedł na podest, w głąb pomieszczenia, po czym wrócił do wejścia i przez szybę wyglądał na pustą ulicę.
- Gorąco mi – powiedział rozbierając koszulę, której mankiety spięte dokładnie podwójnym rzędem guzików, zablokowały się na nadgarstkach. Szarpnął mocniej nad głową, aż materiał rozdarł się przez całą długość aż po pas. Bełkocząc coś pod nosem, sycząc pierwsze litery bluźnierstw, wyrywał strzępy tkaniny, po czym ponownie podbiegł do szyby i zaczął zamykać okiennice. Zwalał na podłogę, opierające się o nie obrazy i dekoracyjne świeczniki, które zawieszone po obu stronac wysokiego salonu, zdobiły wnętrze biblioteki.
- Sean – krzyknął Hardy podchodząc do niego – Co się dzieje?
- Przyjdą po mnie – powiedział cicho i powtarzał w kółko barykadując wejście, najpierw przystawiając do drzwi szafę, a później komodę. Rozpalony, z czerwoną twarzą wbiegł na zaplecze. Domykał zasuwy, blokował ryglami okna, i przykładał okiennice do futryn. Na koniec przekręcał klucze. Wskoczył do salonu i przewracając fotele podbiegł do szyby. Próbował coś dojrzeć przez szparę przy samym dnie schowka. Giął się i wyginał. Nagle wyprostował się i ryknął z bólu, wykonując gest jakby coś zaatakowało go w plecy.
- Na rany Chrystusa – rzucił się ku niemu Hardy – Sean powiedz mi co się dzieje. Mam szczepionki, tylko powiedz mi, co to może być.
Brat chwycił go za ramiona, uniósł do góry i patrząc mu prosto w oczy wycedził z wielkim bólem:
- Nie ma na to szczepionki – rzucił nim o ścianę. Thomas opadł bezwładnie, ale nie utracił przytomności. Obserwował brata, który jak kot skakał po meblach, obracając się wokół własnej osi, wyjąc w przeraźliwym bólu. W końcu zatrzymał się. Położył płasko na stole, plecami do blatu i oczy wbił w sufit, który szklanymi ścianami wznosił się wysoko nad nim. Hardy podczołgał się do jego twarzy i drżącą ręką chwycił go za nadgarstek. Widział jego czerwone oczy i rozdęte nozdrza, które szukały oddechu, pulsując jak kłęby pary.
- Wybacz mi – powiedział przekręcając głowę do Hardego.
- Wszystko będzie dobrze – odparł Thomas puszczając mu rękę – Choć puls masz taki… w ogóle nie mogę go wyczuć.
I tylko skurcz zgiął ciało Sean’a. przewrócił się na ziemię i ponownie zaryczał, gnąc kręgosłup jakby ciosy mu ktoś niewidzialny wymierzał. I drugi, który w nogę pod udem go zaskoczył, krok rozpoczęty uniemożliwiając. Przewrócił się Sean, ale tylko sekundy leżał wyciągnięty jak dywan. Poderwał się i podbiegł do kominka. Przyłożył rękę do ognia i czekał aż płomień przypali skórę. To nie to – krzyknął do starszego brata – to nie temperatura… czujesz. To ogień, nie wiem skąd. To ogień ode mnie.
- To choroba cię trawi. Na boga – podbiegł do niego i próbował objąć – Jesteś teraz przy zmysłach, powiedz mi co się dzieje – ale nie otrzymał odpowiedzi, bo Sean ścięty bólem, zaczął rwać resztę ubrania i tylko ostatkiem sił, dobył z kieszeni mały przedmiot, który wsadził do ust i podbiegł do drzwi. Wyjąc przez zęby, odwalał zapory a na koniec kopnął z całej siły w drzwi, które mimo cienkiego drewna nie ustąpiły. Chwycił klamkę i przesuwał na powrót zasuwy, które przed chwilą pilnie zamykał. Jego twarz przerodziła się w czerwony, buchający balon. Miał wydęte wargi, a powiększające się policzki pomniejszały z każdą chwilą przekrwione oczy.
- Sean, błagam cię. Powiedz co się dzieje? Wezwać lekarza? – Hardy chodził od ściany do ściany zacierając ręce, nie odrywając wzroku od brata.

Padał gęsty śnieg. Dorożka Milfordów gnała środkiem wąskiej ulicy północnego Hammersmith. Woźnica zacinał batem, poganiany przez hrabiego staruszka, co rusz machającego na niego przez okno. Kiedy skręcili w główną aleję, tylne koła ślizgały się jak płozy sań, raz po raz zawadzając o latarnie. Nagle z naprzeciwka wyłonił się dużo większy powóz, z zaprzęgiem na sześć koni. Woźnica hrabiego starał się hamować, ciągnąc lejce do siebie z całych sił. I wtedy z prawej strony ulicy, z wysokiej kamienicy wybiegł człowiek. Był nagi. Wpadł wprost pod koła wielkiego wozu, ale cudem odbił się od tylnej osi i na wpół przykucnięty unosił głowę, starając się podnieść. Zdążył tylko wystawić rękę kiedy dorożka hrabiego uderzyła go lewym kołem przedniej osi. Woźnica jęknął. Zaciskając zęby, ciągnął lejce, które plotły się na szyjach rozgorączkowanych koni. W końcu dorożka stanęła w miejscu.
- Dlaczego stoimy? – zaszczebiotała hrabina – Już jesteśmy spóźnieni na kolację.
Hrabia Milford wychylił się bardziej. Na ulic było spokojnie. Tylko z kamienicy, z której przed chwilą wybiegł leżący mężczyzna, szedł powolnym krokiem dużo starszy, chudy człowiek. Miał obie ręce przyłożone do twarzy i wydawał dźwięki podobne do jęczenia.
- Nie może się tym zająć ktoś inny – babka szczebiotała wychylając się przez okno – Panie Manrow, dlaczego pan nie rusza – kobieta zwróciła się do woźnicy.
- Mameczko – zerwał się młody chłopak – Przecież potrąciliśmy człowieka.
- Stetch. Ale to nie myśmy jechali chodnikiem tylko on szedł ulicą. Czyż nie tak było? – zakończyła retorycznie.
- Dosyć – wrzasnął hrabia, który wyszedł na zewnątrz, podszedł do leżącego mężczyzny, przypatrywał się chwilę jego twarzy, później patrzył na klęczącego nad nim przerażonego, wychudzonego mężczyznę. Sięgnął do kieszeni po złoty woreczek, w którym zabrzęczały monety. Wyjął jedną w złotym kolorze i rzucił w stronę mężczyzny. Pieniądz upadł tuż obok głowy, zatapiając się w czerwonej kałuży. Leżący mężczyzna uniósł głowę i nie otwierając oczu jęknął do pochylającego się mężczyzny:
- Gdyby cokolwiek złego, bardzo złego się stało – krew pojawiła mu się na ustach utrudniając mówienie – Pamiętaj, że przejście jest przy Polach Peruginów.
- Wyjdziesz z tego – ze łzami w oczach powiedział podnosząc go do swej piersi.
- Gdybyś całkowicie zatracił się – krew lała się po policzkach i tonęła w miękkim śniegu – Pola Peruginów. Tam znajdziesz… - opuścił w bezwładzie głowę.
- Stracił przytomność – krzyknął ktoś z ostatniego rzędu gapiów.
- Jestem Hardy Thomas. To mój dom. Niech pan mi pomoże przenieść go pod drzwi – krzyknął klęczący do hrabiego. Ale ten poprawił kołnierz, rozglądał się chwilę po czym krzyknął: - Jesteśmy spóźnieni.
W tej samej chwili woźnica zeskoczył na dół i biegł w stronę leżących. Hrabia chwycił go lewą ręką, prawą wymierzając mu policzek:
- Dokąd gnido? – syknął prawie niesłyszalnie. Wrócili obaj bez słowa. Wsiedli do dorożki i odjechali. Hardy Thomas, trzymając na rękach brata, próbował przykryć jego gołe ciało, obok którego coś zabłyszczało. Chłopak wychylił się z dorożki, spojrzał na dziadka szamoczącego się z woźnicą, podskoczył na ulice i szybkim ruchem sięgnął przedmiot. Otworzył dłoń wróciwszy do środka i zobaczył kluczyk.”
KONIEC CYTOWANEGO FRAGMENTU

1 komentarz:

  1. U semj góry tekstu, w drugim dialogu tego fragmentu, kiedy Hardy Thomas, właściciel małej biblioteczki, rozmawia z panią Stephany. Ona wymienia... mówi o kimś, kogo ciągle widuje:"A wczoraj to najpierw stał ów człowiek, a to duch może, powiadam – rozejrzała się – I stał przed szybą długo, po czym rysunki jakieś czynił, bom widziała dokładnie. I skończył dopiero, kiedy tę malutką Miki, matka do domu nie zawołała".

    I moim zdaniem, to ten mężczyzna jest tym trzecim...

    OdpowiedzUsuń